poniedziałek, 16 stycznia 2017

puste miejsce przy stole

Czy człowiek ma jakiś wpływ na moment swojej śmierci? Zaczynam myśleć, że jakiś ma. Nie wiem jak to działa, ale chyba czasem żyje się samą wolą życia. Tyle razy się słyszy kiedy ludzie opowiadają - "mama czekała na syna i kiedy on przyjechał, zmarła", czy - "powiedział, że musi dożyć do ślubu córki i tydzień po weselu zmarł".

Do mojego domu śmierć przyszła w niedzielny, wczesny wieczór. Nie wiem jak to się stało, ale zarówno ja, jak i synowie, byliśmy w domu. To najważniejsze, najlepsze co mogło nam się przydarzyć, a czego nie mogliśmy zaplanować i nie mogliśmy się umówić. Byliśmy wszyscy. Byliśmy razem. To nieoceniona, niemożliwa do ubrania w słowa wartość, być przy kimś kogo kochasz w momencie jego przejścia na drugą stronę. Wiem, jak to może brzmieć, niektórzy mogą się bać, niektórzy mogą nie móc być z przeróżnych powodów, ale ja dziś jestem wdzięczna, że było mi to dane. I jeśli człowiek żyje siłą woli ( a wierzę, że tak jest) to moja wdzięczność jest tym większa, że mąż pozwolił mi w tym momencie być z Nim. Oczywiście wypowiadam się tylko za siebie, bo tylko do tego mam prawo. To trwało kilka minut. I każde z nas znalazło sobie w tych chwilach miejsce dla siebie, rolę dla siebie, przestrzeń dla siebie. Być może to zbyt szczere albo jakieś inne ,,zbyt" ale po długim cierpieniu, po długim fizycznym bólu w chorobie, kiedy trzymasz ciepłą rękę i bardzo wyraźnie usłyszysz ostanie uderzenie serca.....ostatni oddech......nagle robi się cisza, w tobie i wokół ciebie. I czujesz spokój w sobie i wokół siebie. I zastygasz, ty i wszystko dookoła. Nie bój się. Ja się już nie boję.........

zastygłam po raz kolejny. Pisząc te słowa, zrobiła mi się przerwa na dziesięć minut, siedziałam przed monitorem i siedziałam. Jeśli to czytasz, to znaczy, że też siedzisz. Jeśli masz ochotę, włącz link, który widnieje poniżej i posłuchaj. Ja tak właśnie zrobiłam, całkowicie intuicyjnie. Dlaczego właśnie to? Nie wiem. Włączyło się.
I nie ma łatwo - trzeba wrócić do chaosu po tej stronie życia. Samo się nie zrobi. On odszedł w spokój, a ja z synami byliśmy uczestnikami tego misterium tylko przez króciutki moment. Dramat dla zostających zaczyna się teraz. Myślę sobie, że organizacja pogrzebu pomaga człowiekowi przeżyć pierwsze trzy dni. Jest tyle tematów do załatwienia. Tyle różnych procedur do wykonania, że głowa musi biec dalej za ciałem i odhaczać punkt po punkcie aby zdążyć na czas. Więc do pogrzebu było nadspodziewanie nietragicznie. Po pogrzebie jeszcze spotkanie, z często wiele lat nie widzianą rodziną, jeszcze jest jakaś adrenalina, która trzyma Cię na nogach. 

I wreszcie wracasz do domu

nie wiadomo po co

ale gdzieś trzeba wrócić

siadasz na łóżku 

patrzysz szeroko otwartymi oczami

nic nie ma

nie ma nic

nic, pustka, nie ma nic!  twoje serce bije, twoje płuca oddychają, a więc żyjesz. 

Nic nie musisz robić - a chciałbyś. Nic nie widzisz - a chciałbyś. Możesz się wyspać - a nie możesz usnąć. Możesz nie gotować - a chciałbyś. Chciałbyś nie myśleć - a nie umiesz przestać. Nie chcesz się trząść - samo się trzęsie. Chcesz się ogrzać - a nie rozgrzewasz się. Chcesz się obudzić z tego koszmarnego snu - a to nie sen. 

I krok po kroczku wchodzisz w żałobę. Każdy przeżywa ją po swojemu. I tak powinno być. To co najważniejsze to, że trzeba sobie dać czas na przeżycie żałoby. Ja nie zamierzałam sobie dać tego czasu - błąd, za błędy się płaci. 

Postanowiłam, że ja jestem silna. Mąż przestał cierpieć. Było mi z Nim cudownie przez 21 lat bez czterech dni (bo umarł cztery dni przed dwudziestą pierwszą rocznicą ślubu) i nie będę buczeć, będę silna dla dzieci i dla siebie. Przerwałam urlop - wróciłam do pracy aby się zająć czymkolwiek. Żyłam, nazwijmy to normalnie. Spotykałam się ze znajomymi. Nie chodziłam na czarno ubrana, gdyż uznałam, że nie ma powodu abym sobie ubraniem przypominała, że jest mi źle i narzucała sobie ten smutek. Nie bałam się również osądów ludzkich. Nikomu nie robiłam krzywdy i tyle. Owszem, nie ubierałam się na żółto czy pomarańczowo ale to wynikało raczej z mojego nastroju - po prostu nie miałam najmniejszej ochoty na takie kolory, gdyż one krzyczały a ja potrzebowałam ukojenia. 

Jakieś trzy tygodnie po śmierci męża pojechaliśmy z kilkoma osobami na mecz Polska - Brazylia w siatkówkę, do Łodzi. Akurat wtedy odbywały się mistrzostwa świata w siatkę u nas - te mistrzostwa kiedy Polacy zostali Mistrzami Świata.  Była możliwość kupienia biletów na mecz z Brazylią więc pojechaliśmy. Moim zdaniem ten mecz był najlepszym na całych tych mistrzostwach. Nawet późniejszy mecz finałowy (również z Brazylią :) nie był tak emocjonujący, bo wygraliśmy go 3:1. Ten, na który my pojechaliśmy do Łodzi przegrywaliśmy 1:2 a wygraliśmy po tiebreaku 3:2. Cieszę się, że pojechaliśmy. To była świetna zabawa. Zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś kto patrzył na to z boku mógł szybko ocenić, że ........Piszę o tym dlatego, że przez pierwsze trzy, cztery miesiące ja sama myślałam ,,nie taka straszna ta żałoba". 

Potem całkiem niedługo był listopad, a po co jest listopad, to ja już pisałam we wcześniejszych postach. I pierwszy raz w życiu nie chciałam lecieć do lata, bo nie umiałam się nim cieszyć bez Niego. I chyba wtedy coś się zmieniło. Wtedy zaczęło docierać do mnie, że to co się stało jest ostateczne, nieodwracalne. 
Zaczynałam rozumieć.  Na początku, kiedy zdecydowałam, że jestem silna, to oczywiście nie była żadna moja decyzja tylko ucieczka, szok, niedowierzanie, bunt, wypieranie. Uciekałam, uciekałam, uciekałam. Im szybciej uciekałam (udawałam  normalne życie) tym szybciej mnie goniło. 

I ...dogoniło. Przewróciło. Przygniotło. I kazało leżeć. Nie dawało wstać. I kazało płakać. Ale nie krzyczeć. Tak płakało niemo. Łzy kapały i kapały, aż w końcu krople przechodziły w cichy strumyk. 

I już nie wierzę w żadną oczyszczającą moc płaczu. Dwa lata tych łez nie oczyściło mnie. A one były ze mną w każdym momencie. Ale widocznie tak musi być. Trzeba to przetrwać. Nie uciekniesz od tego. Jednak łzy to tylko fizyczny objaw czegoś. Ale czego? U mnie - ta emocja, która mnie przewracała to był smutek. On towarzyszył mi kiedy jadłam, kiedy pracowałam, kiedy prowadziłam samochód, kiedy czytałam książkę i kiedy się śmiałam. Nie umiałam go odegnać. Zwyczajnie nie umiałam się ucieszyć z niczego. Taki był kolejny etap żałoby. Całkowicie destrukcyjny. I trwał bardzo długo. Myślę, że około półtora roku. Rano wstajesz pijesz kawę, idziesz do pracy i jest dobrze, a potem jedno słowo, jeden uśmiech, jedno wspomnienie, jakiś widok, zdjęcie, film, gest, ton głosu, żart, pomieszczenie, cokolwiek.........wszystko Ci się kojarzy z Twoim nieszczęściem, bólem i tęsknotą. Wszystko co robisz - robisz z myślą, jak On by to ocenił, co by powiedział. Robisz carpaccio i płaczesz, bo On tak je lubił. Ubranie które kupujesz, oglądasz tymi drugimi oczami i czekasz na akceptację. Nie wiem jak to ująć w słowa ale...nie da się żyć. 

Miałam wszystkiego dosyć. Byłam tym zmęczona. Czułam się spętana tym bólem i tęsknotą. Czułam, że tkwię od długiego czasu w bolesnym punkcie, a chciałam iść już dalej. Zaczęłam szukać rozwiązań. Rozum oraz literatura podpowiadały mi, że muszę sobie pomóc, ponieważ bardzo łatwo jest się zapaść w żałobę i z niej nie wyjść. Można na różne sposoby. Można pić (a mogę). Można wpaść w depresję. Wszystko można. Ja chciałam tylko jednego - poczuć na nowo spokój, który ze mnie uszedł .

Jedynym, rozsądnym rozwiązaniem jest Akceptacja tego co się stało. Nie ma sensu o nią zabiegać w miesiąc po stracie. Ale walczyć trzeba. Ja przez prawie dwa lata nie zdjęłam obrączki. Ktoś kiedyś - pozwolił sobie zadać mi pytanie, które mnie bardzo zdenerwowało ,,dlaczego ty nosisz obrączkę? przecież twoje małżeństwo się skończyło" - cudem nie warknęłam a odpowiedziałam spokojnie ,,właśnie się nie skończyło". To było normalne pytanie a ja poczułam, że ktoś nakazuje mi skończyć moje małżeństwo (dwa lata po śmierci). Ale tak naprawdę - trzeba to zrobić. Dopóki się tego nie zakończy nie da się zaakceptować. Tylko każdy powinien zrobić to w odpowiednim dla siebie momencie - nie narzucanym przez nikogo.  Sam wiesz najlepiej co chcesz i co jest dla Ciebie najlepsze. Zaakceptowanie straty to takie ostateczne pożegnanie się i zaadoptowanie do nowego życia. Brzytwa, której trzeba się chwycić, jeśli nie chcesz utonąć.

Nie chodzi o to żeby zapomnieć, chodzi o to żeby nie bolało. 

zaczęłam myśleć i kombinować jak sobie pomóc, żeby nie zwariować. Okazało się, że nowe rzeczy, które się nie kojarzą z przeszłością i nie są z nią emocjonalnie związanie - pomagały mi. To przychodziło bardzo powoli. Ale dowiedziałam się znów czegoś o sobie. Nasze ciało, nasz mózg bardzo zapamiętuje. I nawet zapach perfum, który dla mnie jest czymś bardzo wyjątkowym i bardzo osobistym - może boleć. Więc pozwoliłam sobie albo nawet nakazałam nowy zapach, nie wyrzucając starych. I tak było ze wszystkim. Maleńkimi kroczkami wprowadzałam nowe, nie niszcząc starego. Nowe ubrania, potrawy, smaki, zapachy, farba na ścianie, lakier do paznokci, aktywności sportowe, książki, muzyka. Mieszałam nowe ze starym, wprowadzając zmianę, a pragnąc pogodzenia się i zaakceptowania.  Zaczynałam czuć się inaczej. Lepiej. Od nowa uczyłam się cieszyć. Dziś umiem powąchać Jego perfumy bez szlochu a ze spokojem.  Znów robię carpaccio. I wreszcie w listopadzie poczułam, że mogę już lecieć do lata. Świadomie wybrałam Bali - aby tam urodzić się na nowo, aby zakończyć etap i rozpocząć etap. I udało się. Napisałam o tym w pierwszym poście. 

Ps. W poście zatytułowanym ,,prawdziwe uczucia na święta" na zdjęciu ,,miłość" widać kwiaty na plaży przy oceanie. Zaniosłam je tam, prawdziwie żegnając się.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz