niedziela, 2 lipca 2017

Śladami miłości

            To co jest w Tobie najmocniej zakotwiczone, prowadzi Cię przez życie. I myślę, że od Ciebie zależy, czemu pozwolisz zakotwiczyć się w Tobie na dobre. To lekko zagmatwane lub ubrane w patos motto, że każdy jest kowalem swego losu. Dlaczego jest tak, że jednemu wiecznie coś dzieje się niedobrego i wiatr mu w oczy dmie, a drugi łapie ten wiatr i gna na nim jak na żaglu?
Życie jest gabinetem luster. Stajesz i widzisz to co chcesz widzieć, to Ty decydujesz co zobaczysz, Ty wybierz co zrobisz z tym co zobaczysz.

Życie to gabinet luster. A gabinet luster to odpowiedź na Twoją potrzebę. Miejsce, w którym możesz rozwinąć skrzydła opowieści, nie krępować się, nie rozpraszać, po prostu płynąć w odkrywaniu własnego odbicia, swojej mocy.

Zapraszam na drugą stronę lustra.....do Wąwozu Samaria.

Jakieś siedem, osiem lat temu, jak zwykle polecieliśmy do lata. Tym razem na Kretę. Słońce, ciepłe morze, piasek, najlepsza na świecie oliwa, oliwki, ser, rakija, ouzo. Piękne dni - kolejne z pięknych wspólnych w naszym życiu. Jednym z naszych punktów wycieczkowych na Krecie był Wąwóz Samaria - przepiękny szesnasto-kilometrowy wąwóz, do którego nie udało nam się dotrzeć. Popadał deszcz, a kiedy popada deszcz, Wąwóz Samaria zamykany jest na dwa, trzy dni - bo robi się tam ślisko i zbyt niebezpiecznie dla turystów. Niemożliwe jest też wtedy przejście suchą stopą. Mój mąż wtedy powiedział: ,,Zostawmy tutaj coś, po co trzeba będzie wrócić". Nie zostawiliśmy nic materialnego ale raczej symbolicznego. Ułożyliśmy wspólnie kamienisty kopczyk. Ich symbolika w górach, czy w różnych krajach jest bardzo różna, ale my ustawiliśmy kamienisty kopczyk z nadaniem mu znaczenia - ,,byliśmy tu, ale to nie koniec".

Minęło kilka lat. Wąwóz Samaria mnie wezwał :) Musiałam. Chciałam. Poleciałam. Oczywiście kamienistego kopczyka nie odnalazłam, ale też i nie szukałam. Oprócz tego, że jestem sentymentalna to jeszcze racjonalna. Wystarczyło uznać, że wszystkie kamieniste kopczyki są nasze.

Wąwóz Samaria jest niemożliwie piękny. Ma szesnaście kilometrów. Jest wymagający. Idziesz przez niego sześć, siedem godzin. Jeśli akurat temperatura wynosi trzydzieści cztery stopnie, a tak było kiedy ja szłam - można się zmęczyć. Ale ta wyprawa to nie jest przeżycie turystyczno- przyrodnicze. Dla mnie na pewno takie nie było. Wąwóz Samaria to coś znacznie więcej.

Wąwóz Samaria jest jak życie. Jeśli wejdziesz, musisz przejść. Nie ma odwrotu. Nie ma też wyjść ewakuacyjnych. Wąwóz Samaria to gabinet luster. Wchodzisz i już na pierwszych piętnastu metrach, kiedy widzisz bardzo strome, wykute w skale schody w dół, miotają Tobą uczucia takie jak w życiu. I przeglądasz się w sobie. Każdy ma co innego. Różnorodność myśli. Co ja tutaj robię? Boję się. Niewiarygodne. Czy dam radę? Skały jak skały - żadna rewelacja. Zaskoczenie. Niedowierzanie. Zachwyt. Moja pierwszą myślą była ciekawość - co będzie dalej? I głos Mojego Towarzysza, miłości - ,,Już wiesz po co tutaj jesteś. Dobrze, że ustawiliśmy kopczyk. Miłość ma moc. Niemożliwe nie istnieje" Wszyscy dawno poszli, jeśli się będę zawieszać, nie przejdę tego nigdy. Zwyczajnie zostałam w tu i teraz.

Pierwszy etap - idę i muszę patrzeć pod nogi - bo skały. I już się denerwuję, nic nie zobaczę, jeśli będę mieć cały czas głowę opuszczoną w dół. I znów analogia do życia - pędzimy nie widząc nic. Zatrzymaj się i pozwól poczuć to co masz poczuć.


 I przejrzyj się w tym co poczułeś. Pomyśl chwilę. To co poczułeś, co pomyślałeś jest absolutnie naturalne. Ja byłam znów tym zaskoczona. Zwykłe góry, zwykłe drzewa, a ja poczułam się jak w majestacie. Poczułam się całkiem rześko, poczułam że warto w życiu czekać. Że warto marzyć. Że warto mieć cel. Że nie należy się poddawać,nigdy, mimo wszystko. Stałam z rozdziawioną buzią i dziwiłam się, że zwykły obraz może być niezwykły. Całkiem jak życie, dla jednego zwykłe, dla innego niezwykłe.
I zostałam w tym uczuciu. I znów się zdziwiłam, gdyż zaraz na początku wąwozu Samaria, poczułam, że mimo że idę sama nie jestem sama. Mój towarzysz, moja miłość, mój kamienisty kopczyk - dołączył do mnie natychmiast. I trzymał mnie za rękę. Dziwne jak bardzo trzymanie za rękę - stanowi dla mnie bezpieczeństwo. Może to jest tak, że ja wtedy nie potrzebuję troszczyć się o siebie, gdyż wiem, że jestem bezpieczna? że ktoś się o mnie troszczy? że moja miłość stanowi moje bezpieczeństwo? że to dzięki niej jest mi ciepło i miękko - a to moje synonimy bezpieczeństwa.
Kiedy tak wędrujesz, robi się dość ciężko. Na szczęście nikt Cię nie goni, więc możesz usiąść i odpocząć. Ale nie na długo. Idziesz sam, ale cały czas chcesz mieć gdzieś w oddali, na horyzoncie widok innego człowieka. Chcesz mieć azymut. Chcesz wiedzieć, że obrana droga jest właściwa, że nie zabłądziłeś - bo w Wąwozie Samaria nie ma wytyczonej trasy, to znów potęguje wrażenie naturalności i dzikości. Ale Ty - musisz się pilnować. Bo ostatni prom odpływa o szesnastej trzydzieści. Czyś nie tak jest w życiu? Patrzymy którędy wiedzie droga i nie ryzykując, trzymamy się ściany?
 Ogrom Wąwozu jaki rozpościera się przed Tobą, powoduje moje, Twoje zastanowienie. Jak wysoko nie zadrę głowy - ogrom skał. Jak daleko nie sięgnę okiem - wąwóz, życie. Taka jestem niepokorna - czuję całe życie, że jestem niezwyciężona, aż tu nagle widzę siebie jako malutkiego człowieczka, który chce, nie chce -musi nabyć pokory do natury. I nawet nie jest to w Wąwozie Samaria trudne. To jest majestat, to jest miejsce gdzie do natury, czy do życia - modlitwa przychodzi w sposób całkiem naturalny. Czuję się taka malutka, że mój towarzysz, moja miłość - wzmacnia uścisk mojej dłoni. Potrzebuję i absolutnie mi się to udaje, dzięki mojemu towarzyszowi, mojej miłości - stopić się, zjednoczyć się z naturą, poczuć magię i energię wyższego bytu. Nooooo znów popłynęłam. Ale wtedy też zrozumiałam, że to iż jestem w Wąwozie Samaria teraz a nie wtedy, nie jest przypadkiem. Tamten pierwszy raz, był tylko wstępem do misternie utkanego planu. Przez Kogo?
I tak sobie idziesz, idziesz, idziesz. Żyjesz, płyniesz i wydaje Ci się, że już. Że już to znasz. Że już zobaczyłeś. Cóż więcej może Cię spotkać. Czujesz nawet pewne znużenie. A że jesteś tutaj już długo, może nawet chciałbyś już wyjść. Zdjęcia zrobione. Ty zmęczony. Lekka nuda. Rutyna. Od długiego już czasu, cały czas to samo. były duże kamienie, były sosny, były urwiska. Przyzwyczaiłeś się do tego. Wiedziałeś jak stawiać nogi. Jakoś się urządziłeś w tym wąwozie. I nagle Wąwóz - Życie przynosi Ci zmianę. I zaskakuje Cię nowym, pięknym i nieznanym. Kolorowe ściany i drzewa oliwne.
Jest absolutnie inaczej. Nie możesz już iść, żeglować, płynąć w taki sam sposób jak do tej pory. Znów trzeba się zatrzymać. Znów daję sobie czas aby się zachwycić. Znów odwracam głowę do mojego towarzysza, mojej miłości i mówię - dziękuję Ci, że jestem, że mogę, że czuję, że widzę.
Stoję i patrzę i co widzę?- cały świat stoi i patrzy. Nie jestem niezwykła? Nie. To świat jest niezwykły. To Wąwóz jest niezwykły. To życie jest niezwykłe. A ja podarowałam sobie możliwość bycia uczestnikiem tego misterium. Idę wolno, krok po kroku, noga za nogą do przodu. Zaczyna wyłaniać się niebo. Czyżby nasza droga zbliżała się do końca? Te skały jakby zaczynały się rozstępować. Jakby robiło się szerzej, jakby coś się w wąwozie otwierało. Dziwne uczucie otwierania się przestrzeni w naturze. Pomimo przepięknych uczuć z całej wędrówki, cieszę się że wychodzimy, że będzie można skończyć ten bezmiar uczuć. Zdecydowanie był to bezmiar uczuć. Chcę od tego odpocząć. Nie myśleć, nie czuć. Przyszło mi do głowy, że może tak wygląda przegląd życia na minutę przed śmiercią? Życzę każdemu zatrzymania się ze sobą, znalezienia swojej symboliki życia, przejścia tą drogą za życia, świadomego zachwycenia się sobą i swoim Życiem. Mój Towarzyszu, Moja Miłości - dziękuję za wspólną wędrówkę.....

niedziela, 2 kwietnia 2017

Terapia wiosną

Dziś polecam terapię wiosną, słońcem i długim dniem. Mnie pomaga. Mam nadzieję, że i Tobie przyniesie uśmiech. Zanim zaczniesz czytać, włącz poniższy link. Ja z nim piszę, a Ty .....Ty zrób co chcesz... Pobądź ze sobą, tak jak ja jestem ze sobą.

Usiadłam na pniaczku w moim lesie. Jest południe. Przepiękne słońce. Jeszcze nie za ciepło, ale wymarznięte ciało po zimie ..czeka i udaje, że te piętnaście stopni to jest wyczekiwane - dwadzieścia dwa. A człowiek tak ma, że jak wierzy to tak właśnie jest. A więc jest już bardzo ciepło - dwadzieścia dwa stopnie na dworze :) Las już przygotowany do życia. Wygrabiony, szyszki pozbierane. Pierwsze nieśmiałe źdźbła trawy zaczynają kiełkować i piąć się do słońca. Kolejny cykl zaczyna się od początku. Czy to reinkarnacja natury? Wiosna, lato, jesień, zima. Przez kilka ostatnich miesięcy natura umierała. Czy to po to aby dziś cieszyć się jej narodzinami?

Dziwne i jakże piękne. Czy nie mogłaby być zawsze wiosna? Lato? Słońce? Tak bardzo lubię ciepło. Nie - chyba nie mogłaby. Albo...może i mogłaby ..tylko czy wtedy tak cieszyłaby oko, głowę, serce? Czy doceniłabym jej piękno, jeśli trwałoby ciągle?

Znów dochodzę do wniosku, że wszystko w życiu jest po coś. Już w kilku postach pojawiła się refleksja, że człowiek docenia, kiedy traci. Odnajduje szczęście, kiedy z pozoru nie jest ono możliwe. I znów to samo.

A więc siedzę w lesie. Pies -wybiegany- położył się obok. Kot - spaceruje po płocie. Sielanka? Już sama nie wiem. Nie ma GO przecież przy mnie. Nie ma? Jest? On jest. Jestem przekonana, że jest. Ta miłość w sercu. Ta wiosenna radość. To pobudzenie. Ten śpiew ptaków. Promień słońca - to wszystko jest obecne dzięki Tobie. Jestem spokojna, radosna. Myślę pozytywnie bo Ty jesteś ze mną. A jesteś ze mną, bo moje serce i głowa zaakceptowały to wszystko co się wydarzyło i patrzą spokojnie i z ogromną ufnością na to co wokół żyje, następuje, rodzi się i rośnie........czyli to dzięki Tobie, a więc cieszymy się razem.

A teraz Ty..
Pozwól sobie zachwycić się. Kiedy ostatnio zachwyciłeś się czymkolwiek? Kiedy ostatnio zachwyciłeś się czymkolwiek maleńkim? Kiedy zatrzymałeś się tylko po to aby posłuchać śpiewu ptaka? Kiedy ostatnio zatrzymałeś się aby posłuchać czegokolwiek z natury? Kiedy zatrzymałeś się aby posłuchać SIEBIE?

O rany, ależ to brzmi? jak uduchowiona przemowa :) Takie mam właśnie ostatnio przemyślenia. Im więcej słucham siebie, tym więcej znajduję spokoju. Albo jeszcze inaczej. Za każdym razem znajduję to czego szukam. To czego oczekuję. Na każdym kroku rozglądam się za miłością. Radością. Spokojem. Ciepłem w człowieku i.....to wszystko jest. A radość i miłość jest jak kamień wrzucony do wody, zatacza coraz szersze kręgi i otacza Ciebie. Pozwalam sobie być w tym. I cieszę się byciem. Nie czekam na nic. Jestem.

Nie wypatruję kłopotów. Bo jeśli będę wypatrywać to przyjdą.
Kłopoty i trudności zdarzają się w każdym życiu, ale jeśli jestem otoczona radością i miłością to jestem na tyle silna, że potrafię sobie z nimi radzić. Nie przygotowuję się do tego. Po prostu mam siłę, aby im sprostać. Ale nie o kłopotach dzisiaj.

Gdzieś kiedyś przeczytałam - ,,Nie spiesz się. Jesteś tutaj tylko na chwilę. Nie zapomnij schylić się by powąchać kwiaty". I znów można by powiedzieć - banał. Muszę pracować. Muszę biec. Muszę dzieci zawieźć do szkoły. Muszę posprzątać. Muszę.....
A potem życie sprawia Ci figla i wielką traumą pokazuje, że ...nie o to chodzi. Nie spiesz się. Owszem, trzeba zawieźć dzieci i posprzątać, wszystko trzeba. Ale kiedy robisz to z radością, albo ....z uważnością i koncentracją na to właśnie co robisz - to zadanie, działanie jest przyjemne, jest ważną czynnością a nie obowiązkiem.

Bardzo mnie ciekawi jak mnie dziś rozumiecie, czy nie w nazbyt prostych słowach chciałam powiedzieć, jak zrobić, żeby czuć się w tym życiu dobrze. Jak ja zrobiłam, że czuję się lepiej. A czuję się cudownie, mimo, że jak nam kiedyś zaśpiewano ,,wszyscy czasem cierpią".

Ale, żeby łatwiej znieść to cierpienie które może przyjść, żyj szczęśliwie, ciesz się chwilą, posłuchaj świata, będziesz silniejszy.

Więc...siedzę, patrzę przed siebie. Jest tak widno. Słońce pięknie świeci. Wystawiam do niego twarz i zamykam oczy. Tkwię. Nie myślę. Jestem. Oddycham. Prowadzę swoim umysłem oddech, z serca do nóg ... wypuszczam stopami. I jeszcze raz...z serca do głowy. Idę za oddechem. To pozwala mi nie myśleć. Jestem. Jestem w głowie i wypuszczam powietrze przez głowę. I jeszcze raz. Patrzę jak powietrze przechodzi. Z góry na dół. Z dołu do góry. Falowanie i spadanie. Zajmuję się tylko oddechem. Kiedy obserwuję swój oddech okazuje się że robię to dużo dokładniej. Nie łapię powietrza byle jak, ale świadomie nabieram je i rozpycham je po ciele. czuję jak moje ciało się rozluźnia. Jakieś myśli przychodzą, ale nie zajmuję się nimi, więc odchodzą. Pomyślę o tym później. Owiewa mnie wiatr, a ja zaczynam czuć zapachy. Dym....pali się trawa. Trawa rosnąca. Jakiś zapach ....drzewo? nie wiem. Przenoszę się z czucia na słuchanie. Powoli. Zaczynam słuchać. Skupiam się tylko na odgłosach. Pies szczeka. Drugi pies szczeka. Samochód przejechał. U sąsiada brama się otwiera. Ptaki śpiewają.
Jestem jak cukierek czekoladowy, zawiązany w sreberko z dwóch stron - nad głową i pod stopami. A ja w czekoladowym środku oddycham, roznoszę tlen i życie po całej czekoladce, a potem wypuszczam stare powietrze nad głową i pod stopami. Spokój....siła....chwila....trwa...

Pewien młody człowiek przyszedł do mistrza i powiedział:
- Mistrzu, radziłeś mi, abym powtarzał codziennie, że przyjmuję radość do swojego życia. Powtarzam to zdanie kilka razy dziennie, a radości wciąż brak w moim życiu. Ciągle jestem samotny. Co mam robić?
Mistrz w milczeniu położył przed młodzieńcem trzy przedmioty: łyżkę, kubek i świecę.
- Powiedz, który z tych przedmiotów wybierasz?
- Wybieram łyżkę - odparł mężczyzna
- Powtórz to pięć razy
- Wybieram łyżkę, wybieram łyżkę, wybieram łyżkę, wybieram łyżkę, wybieram łyżkę...- pokornie powtórzył uczeń
- Widzisz, - powiedział mistrz, - możesz powtarzać milion razy dziennie, że wybierasz łyżkę, ale od powtarzania łyżka nie znajdzie się w twoim posiadaniu. Musisz wyciągnąć rękę i wziąć ją.
Wykonasz jakieś działanie czy będziesz tylko powtarzał?

Czy wiesz co wybierasz w życiu? Wstań i wyciągnij po to rękę. Obserwuj jak bierzesz......

Poczuj się jak cukierek czekoladowy...




sobota, 4 marca 2017

Żyje się teraz

                Wstajesz rano i myślisz....o rany jak mi się nie chce iść do pracy. Nie chce mi się wstać. Dlaczego ten weekend już się skończył. Jak to jest, że ledwie się zaczął i już go nie ma. Zwlekasz swoje ciało z łóżka i liczysz dni...byle do piątku. Nie masz co na siebie włożyć - standard, łapiesz to co leży na krześle i jest mniej wymięte niż to co leży na dnie szafy do wyprasowania. Na mieście znów korki. Ten się wpycha bez sensu, bo mu się śpieszy bardziej niż innym - dokąd? po co? Inny jedzie drugiemu na zderzaku. Ten się piekli "ja cię nauczę jeździć tępaku" - zżyma się w swoim samochodzie, nie myśląc o tym, że tylko dziecko na tylnym siedzeniu go słyszy i czerpie wzorce. Ten co mu siedzi na zderzaku - nie słyszy. W pracy jak zawsze to samo - tylko ty pracujesz. Cała reszta bierze pieniądze za przychodzenie do pracy. Ten tego oszuka, tamten tamtego prześcignie i cieszy się jaki jest cwany. A to baran z tamtego - dał się wyścignąć. Wracasz po pracy do domu. W domu oczywiście bałagan. Skarpetki porozrzucane. Szlag mnie zaraz trafi - cały dom na utrzymaniu i praca na dwa etaty. Ileż można? Boli mnie głowa. Byle do piątku. Jest piątek - odwracam się za siebie i myślę .......a kiedyż ten tydzień minął. Kolejny tydzień za nami. Ale się człowiek starzeje. Kiedy? Kiedy to wszystko mija? Dopiero się dzieci rodziły - a już studiują. Już nie jestem taki młody, ale ciągle na coś czekam. Na co? na weekend?  na wakacje?  na święta? na dom? na pracę? Mija rok za rokiem a ja, ty z utyskiwaniem czekamy znów na coś. Tylko nie bardzo wiemy na co. Odkładamy pieniądze. Grosz do grosza, żeby było na czarną godzinę. Bo dzieci trzeba wykształcić i.....nie wiem co jeszcze? Może na emeryturę, bo ZUS.... no nie ma na nich co liczyć mimo, że przez wiele lat zabiera lwią cześć twoich dochodów. Na wakacje nie ma co jechać bo to wszystko takie drogie. Za te pieniądze można by kostkę przed domem zrobić, albo samochód wymienić. Ale sąsiedzi pojechali, ja też chciałbym. Co potem wstawię na fejsbuka?

               Wstajesz rano i myślisz.....ooo żyję, przeżyłem kolejną noc. Cudownie - nie bolało. Dało mi spać. Ależ przyjemne to ciepło pod kołdrą. Moje łóżko. Mój kot. Moja żona. Moje dzieci. Mój dom. Mam wszystko. Jest cudownie, cieszę się tym bo nie wiadomo co będzie za rok. Przeżyję? Może tak, może nie. Fantastycznie, że mam dobre wyniki krwi - podadzą mi kolejną chemię. Leczenie nie będzie zaburzone, a to wróży sukces. Trzeba zjeść śniadanie. Niespiesznie - tak dużo ile masz ochotę. A może na razie tylko trochę? Żeby móc poćwiczyć? Żeby żołądek nie miał zbyt ciężko? Dobrze, to teraz trochę zjem, poćwiczę i znów zjem. Szkoda, że nie mogę wyjść na dwór. Zimno, zimno - to co, że zimno? Zimno nie zabija. To brak odporności zabija. No dobra , zatem wypiję sok z czerwonego buraka. Jakże chciałbym pójść do pracy. Każdy się ubiera i pędzi do niej z niechęcią. Ja dałbym wiele żeby do niej pójść - nie mogę. Więc zrobię wszystko, żeby wyzdrowieć i iść do pracy. A na razie odpoczywam. Mam ogromną szansę dostrzec to czego nie widziałem przez czterdzieści lat. Jakiem cudem? Byłem ślepy?
Telewizora nie ma po co włączać. Pierwsze trzydzieści minut oglądania wprowadzi cię w dużą frustrację. Nikt nie mówi o tym, że samolot doleciał z punktu A do punktu B, nikt nie zająknie się o tym, że polityk jednej partii wypowiedział się dobrze o polityku drugiej partii. Trudno znaleźć informację o tym, że ktoś wyzdrowiał. Dobry film? nie znajdziesz. No chyba, że na DVD. Jakbyś nie szukał - w telewizji krzyczą o katastrofach, kłótniach polityków, morderstwach i gwałtach. Więc masz dwa wyjścia albo beznamiętnie przełączać kanał po kanale i oglądać reklamy albo wyłączyć telewizor. Przeleciało pół dnia.

Przeleciało pół dnia, czy też dwie trzecie dnia. Wracam z pracy. Zrzucam szpilki w przedpokoju i biegnę do męża. Cudowny choć słaby uśmiech .....zatrzymuje mnie w teraźniejszości. Siadam na łóżku. I już jest dobrze. Trzymamy się za ręce. Jeszcze nie wyciszyłam się po biegnącym dniu. Jeszcze się nie przebrałam. Jeszcze nie zjadłam. W tym biegu, chciałabym wstać i lecieć dalej, a On mówi "nie odchodź, bądź ze mną". "Opowiedz mi jak było w pracy" Odpowiadam - "nic ciekawego, przeleciało jakoś, a Tobie jak minął dzień?"
- " Dobrze. Czekałem na Ciebie. Kot wariował z psem. Wiesz? przychodził po mnie żebym mu dał jeść. Dałem mu - to pies mu wszystko zjadł. Wypuściłem ich na dwór. Kot pogonił bażanta. Pies patrzył na to z balkonu i nie chciało mu się biegać. Tyle kretowisk po zimie - w ogrodzie. Jak nabiorę trochę siły - to je porozrzucam. Słońce zaczyna ładnie grzać. Na leszczynie są już pąki. W lesie zaczyna się trawa zielenić".

Dostaję obuchem w głowę....żyje się teraz. Nie jutro. Nie wczoraj. Żyje się teraz. Życie toczy się nie wczoraj i nie jutro ale właśnie teraz. A my w tym całym pośpiechu, wyścigu za nie wiadomo czym - nie widzimy tego co wokół nas się dzieje. A dzieje się dużo i ładnie. Kiedyś usłyszałam, że każdy z nas wiecznie siedzi w szpagacie i rozrywa się na pół. Jedną nogą grzebiemy w przeszłości, drugą stoimy już czy też czekamy w przyszłości. 

A dzisiaj - tu i teraz nie ma nikogo. Jakie to dziwne.

Kiedy rozmyślam o przeszłości towarzyszą mi uczucia tęsknoty, żalu, niemożliwości zatrzymania czy też powrotu tego co było, uczucie straty minionego czasu, młodości, życia. 
Kiedy myślę o przyszłości towarzyszą mi emocje wyczekiwania, niecierpliwości, lęku, obawy - co będzie? jak będzie? Czy będę zdrowa? Czy będę miała pracę? Jak poradzą sobie dzieci? I planuję, kombinuję, kreuję..

Teraźniejszość .....w tej właśnie chwili, jest.......trwa....chwila....dobrze jest.....
włączone jest radio "chillout" - spokojnie sączy się muzyka. Siedzę w fotelu, owinięta polarem, z laptopem na kolanach, oraz kubkiem naparu imbirowo-cynamonowego i ...piszę post.....Żyje się teraz. 
To co czuję to ...ciepło, bezpieczeństwo, spokój, bycie, ekscytacja każdym słowem, brak gonitwy myśli w głowie, ponieważ piszę...koncentruję się na jednej rzeczy, na jednym działaniu. 

Teraźniejszość to medytacja....

Czasem takie rzeczy brzmią jak pogańskie herezje, ale okazuje się, że dopiero kiedy dojdziesz do ściany - zaczynasz rozumieć co to znaczy cieszyć się. Zaczynasz doceniać. Zaczynasz słyszeć. Zaczynasz widzieć. Zaczynasz czuć.
Miałam wszystko i gnałam - nie wiadomo po co, nie wiadomo dokąd. Zatrzymałam się nie dlatego, że chciałam. Zatrzymało mnie życie. 

Posadziło i kazało patrzeć.I zobaczyłam........życie jest cudowne, pod warunkiem, że pozwolisz sobie je zobaczyć. Że ktoś, lub coś, czasem ogromnym kosztem i cierpieniem - otworzy Ci oczy. Dlaczego nie uczymy się na błędach innych? Zawsze musimy doświadczać sami. Ja również, Człowiek jest dziwną istotą, dużo łatwiej odnajduje i docenia szczęście w momencie kiedy z pozoru nie ma na nie szansy. 

I znów mi się przypomina ......"Żebym tylko zdążył opowiedzieć Ci jak bardzo Cię kocham. Kiedy byłem zdrowy, wydawało mi się, że to takie normalne, że mamy własnie siebie. Dziś wiem, że mamy coś wyjątkowego. Zbyt mało się tym cieszyłem. Ciekawe czy zdążę się nacieszyć. Gdybym ja wiedział, że nie będzie ...potem"

Człowiek zaczyna doceniać, kiedy traci..........dlaczego tak późno? Przecież żyje się teraz. 

Nie będę już marudzić, utyskiwać i biadolić, jest naprawdę wiele fajnych rzeczy, które można robić 
zamiast tego :)    
                               Sail away with me Honey.....what will be....will be...





niedziela, 19 lutego 2017

Płacz bez łez

           Dziś miało być o pieniądzach w walce z rakiem, ale czasem jest tak, że chodzi ci coś po głowie i zaprząta twoje myśli, a nagle spada na ciebie cegła, która powoduje, że w minutę zmieniasz swój tor myślenia na całkiem coś innego. No i tak mi się właśnie zadziało.

Kilka dni temu spotkałam znajomego walczącego z poważną chorobą, rak. Mój znajomy walczy z tym już prawie rok. Chciałam porozmawiać - On tego nie chciał. Zmieniał temat. Powiedział tylko "Wiesz, nie mam siły rozmawiać. Jestem w dołku psychicznym i fizycznym". Pożegnaliśmy się.... Podałam Mu rękę.... Zdjął rękawiczkę, uścisnął mi dłoń i trzymając ją, przez ... myślę trzydzieści, czterdzieści sekund ... patrzył mi niemo w oczy. Staliśmy bez ani jednego słowa....

Zobaczyłam w Jego oczach bezmiar bólu i strachu przed tym co dalej. Głębię Jego oczu mam cały czas przed sobą.

Ta sytuacja spowodowała, że cały czas zastanawiam się, dlaczego chłopaki nie płaczą. Nie, żebym lubiła mazgajów. Co to to nie. Facet ma być facetem. Tylko ...oni mają jakoś ciężej, jeśli chodzi o emocje. I o tym właśnie chciałabym dziś porozmawiać.

Jak świat światem, wychowujemy chłopców na twardzieli - bo i tacy mają być. Rodzi się chłopczyk i kiedy zaczyna chodzić, niezdarnie biegać, kiedy nabije sobie guza lub zbije kolano - rodzic podbiega do niego i mówi "nic się stało, chłopaki nie płaczą". Kiedy chłopiec mały, większy, wszystko jedno - zaczyna płakać, mówimy " nie maż się, nie jesteś baba". I tak, od wielu, wielu pokoleń, wpajamy chłopcu, że płacz jest niemęski. Jest niemęski? Nie mam pojęcia. Zastanawia mnie zupełnie co innego.
Cała nasza kultura, mentalność - uczy mężczyzn aby nie ujawniali swoich uczuć, a potem się dziwimy - on się wstydzi powiedzieć co czuje, nie mówi "kocham", nie przyznaje się, że się wstydzi, nie chce pokazać, że zaufał. Czy jest inaczej? Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Ja też wolę twardych, "prawdziwych" mężczyzn, tylko to jest takie niespójne z naturą i prowadzące w złą stronę. I takie trudne do wytłumaczenia. Nawet trudno mi się o tym pisze.

Ale..
Mężczyzna płaczący - niemęskie, mięczak jest. Kiedy się wstydzi - mięczak - niemęskie. Kiedy czule przytula w towarzystwie - pantoflarz - niemęskie. Kiedy się boi - niemęskie. Kiedy mówi, że go boli - niemęskie. Kiedy jest agresywny - a to wstrętne i negatywne ale męskie. Kiedy bije, to znów jest negatywne ale męskie. Kiedy jest wulgarny, to bardzo brzydko ale to męskie. Bardzo źle to wygląda. Kiedy chłopiec ma 5 latek, raczej mówimy o nim, ze jest mądry, bystry, inteligentny, szybko się uczy. Kiedy dziewczynka ma 5 lat - mówimy - jaka ona piękna, urocza i tak dalej.

Później w dorosłym życiu, dziwimy się, że w skrajnych, trudnych sytuacjach to kobieta ma częściej siłę psychiczną. Dlaczego tak jest? Moim zdaniem mężczyźni nie potrafią radzić sobie z emocjami, ponieważ od stuleci nie pozwalamy im na uwalnianie ich. Kobieta ma prawo do płaczu, krzyku, pisku, a mężczyzna - nie. Jak myślę o męskich emocjach, to jest tak, że kiedy pojawia się problem, to jest o nim cicho, cicho, cicho - aż nagle, zazwyczaj kiedy jest za późno wybucha wojną, agresją, alkoholizmem, przemocą, samobójstwem, czasem rakiem. I myślę - każda z tych reakcji brzmi bardzo źle, ale - MĘSKO.

W trakcie choroby mojego męża, to co dla mnie było bardzo trudne, z czym  nie potrafiłam sobie poradzić to to, że On był był do końca wszystkiego świadomy. Nie da się ukryć prawdy. Nie możesz świadomemu człowiekowi nie pokazać wyniku badania, karty szpitalnej. A tam wszystko czarno na białym. Nie jestem też zwolennikiem okłamywania w chorobie, ale czasem lepsze to niż ta cholerna świadomość. A w tej świadomości strach i twoje myśli. Na początku strach przed tym, czy przeżyję. Czy będzie bolało? Ja to wszystko będzie przebiegało. Myśl goni myśl a odpowiedzi nie ma. Aż w końcu strach przechodzi w to najgorsze. Jak będzie wyglądało samo przejście. Kiedy? W jaki sposób? Jak dam radę?

I to w tym momencie - tak bardzo bym chciała, żeby mężczyzna umiał porozmawiać, wypłakać, wykrzyczeć. On też by chciał. Tylko nie potrafi.
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy mąż powiedział "Chciałbym umieć płakać". "Nie radzę sobie z tym wszystkim w środku", "Chciałbym skupić się na płakaniu i nie czuć strachu".  Myślałam, że mi serce pęknie. Rozpłakałam się jak nigdy przy Nim. Czyli oni mają te wszystkie uczucia - strachu, leku, niepewności, miłości, tylko ściskają je w środku, upychają w najgłębszych zakamarkach, ponieważ okazywanie ich jest niemęskie, a na koniec kiedy okazanie ich mogłoby zwyczajnie przynieść ulgę - nie potrafią...

Ileż to razy już myślałam na ten temat, że emocje, których nie uwalniamy - psują się w nas. Wiele artykułów przeczytałam na temat podziału ludzi na ekstra- i introwertyków. Wszystkie one mówią, że uwolnienie emocji jest zdrowe. Odkładanie emocji do wewnątrz powoduje stres. Stres powoduje wiele groźnych chorób w tym raka. Daleka jestem od diagnozy, że mój mąż rozchorował się z powodu swojego introwertyzmu, ale rak gardła ma trzy podstawowe kryteria zachorowalności: wiek po 65 roku życia, palenie tytoniu oraz picie mocnego alkoholu. Jedyne co z tych rzeczy robił mój mąż - to dobrze się bawił kiedy była impreza - czyli na pewno wtedy pił. To tyle.

Wróćmy do łez. Na najtrudniejsze tematy rozmawia się najtrudniej. To normalne i oczywiste. Ale nie wynika to z tego, że nie znajdujemy odpowiednich słów. Wynika raczej z tego, że trzeba chcieć opowiedzieć o tym co najbardziej boli. I trzeba mieć po drugiej stronie kogoś, kto tylko będzie słuchał. Nie będę opisywać szczegółów bo to bardzo osobiste, ale najbardziej człowiek się boi swoich bólu i swojego wyobrażenia śmierci. Kiedy człowiek ginie nagle, na przykład w wypadku samochodowym, nie planuje tego, nie rozmyśla o tym - nagle jest zderzenie, śmierć i koniec, a to oznacza, że nie było czasu się bać.
Walka z rakiem natomiast, ma pewne etapy. Twoje samopoczucie zarówno psychiczne jak i fizyczne przebiega falami. I nawet kiedy absolutnie wierzysz w wyzdrowienie, to kiedy jesteś w dołku fizycznym czy też psychicznym - wpadasz w pułapkę swoich własnych myśli, strachu i wyobrażeń o swojej śmierci. Mówienie o tym do drugiej, bliskiej ci osoby przynosi ulgę o tyle, że mówiąc przestajesz sobie wyobrażać, mówisz to co już masz wymyślone. Mówienie o tym jest trudne również dla drugiej osoby, bo ona czuje się odpowiedzialna za to żeby odpowiedzieć pocieszyć, zaradzić. Nic z tych rzeczy - bądź i słuchaj. Najważniejsze żebyś był. To też nie jest łatwe - ale bądź. Najważniejszą twoją rolą jest stworzenie takiej atmosfery aby chory chciał porozmawiać w sposób naturalny i niewymuszony. Bo .. nie dasz rady nauczyć go płakać.

A kiedy zacznie mówić, może samo popłynie.

Chciałabym usiąść z tym moim znajomym i stworzyć naturalną sytuację do tego aby mówił. Pewnie mi się to nigdy nie uda. Pewnie też nie spróbuję. Ja nie jestem bliską Mu osobą. Nawet nie wiem, czy On ma na tyle bliską sobie osobę. Czuję fizyczny ból z nadmiaru strachu i myśli w Jego oczach.

Mam bardzo dużo snów, szczegółowych, kolorowych, ładnych, konkretnych snów. Koszmary nigdy - bo i po co. Można by książki pisać. Mój mąż zawsze się śmiał - "może Ty coś wciągasz przed snem, bo ja to się kładę i śpię, a ty tworzysz w tym czasie scenariusze". Odkąd zmarł, śni mi się baaaardzo często. Kilka miesięcy po Jego śmierci, miałam bardzo realistyczny sen. Pamiętam go w szczegółach do dziś. opowiedziałam go kilku najbliższym mi osobom. Najważniejszy przekaz z niego brzmiał:                            
                                     "Śmierć nie boli. To jest spokojne przejście"




poniedziałek, 6 lutego 2017

Obyś był

            Dziś pojawi się muzyka, bo chodzi za mną. Sam tytuł posta jest już tytułem utworu. Ale też i tytułem treści, o której chcę dzisiaj pisać.
Kiedy zajęłam się organizacją pogrzebu, zadzwoniłam do pana Jacka, poprosić aby zagrał na pogrzebie utwór Pink Floyd "Wish You Were Here" - na trąbce. Zawsze w naszym życiu ten zespół był nam bliski, a teraz treść i tytuł utworu urzeczywistniły się. Pan Jacek powiedział  "o rany...zagram". I zagrał. Co prawda w ogóle tego nie pamiętam ale podobno brzmiało pięknie, choć normalnie nie przyszłoby mi do głowy aby muzykę Pink Floyd ubierać w trąbkę.  Od tego czasu ten utwór towarzyszy mi podczas bardzo wielu momentów życia. Na szczęście dziś to jest takie proste. Jesteś gdziekolwiek i włączasz muzykę na telefonie, kiedyś było to nie do pomyślenia.

Obyś był...Obyś był. Te dwa wyrazy znaczą dla mnie wszystko. Oddałabym wiele, żebyś tylko był. Bez Ciebie cała rzeczywistość ma inny wymiar. Choćbyś był w najcudowniejszym miejscu na świecie - patrzenie na nie bez tej jednej, brakującej pary oczu - odbiera temu miejscu nie wygląd, nie urok, ale...magię. Obyś był.




Tak jak już kiedyś pisałam, nasze wspólne życie było bardzo radosne i udane. Oczywiście zdarzały się kłótnie, sprzeczki, odmienne zdania no ale to przecież nie moja wina, że czasem  mój mąż myślał inaczej niż ja :) Ważne jest to, że zawsze byliśmy razem, ze sobą i za sobą.

Kiedy zostajesz sam, nie wiesz jak masz żyć. Musisz się przeorganizować, tyle że..nie chcesz. Chcesz na siłę przywrócić tamten stan, w którym było ci tak dobrze. Oczywiście nie jest to możliwe, a ty...swoje. Powoli, po roku czy dwóch dajesz radę i przystosowujesz się od nowa do życia, znów zaczynasz się śmiać, zaczynasz kochać świat na nowo, jesteś radosny i pełen siły, ale.....to bardzo dziwne. Czujesz brak, tęsknotę w najlepszych chwilach twojego życia. Ileż razy mówię do siebie, obyś był. Jak często chcemy się dzielić jakąś wyjątkową chwilą z drugą osobą, z przyjacielem. Każdy potrzebuje chwili dla siebie, ja osobiście bardzo lubię być sama ze sobą. Jednak te najpiękniejsze i najbardziej wzruszające momenty, naturalnie rodzą potrzebę podzielenia się z drugą osobą. I nie jest to podyktowane jakimiś nadzwyczajnymi emocjami, ale szczerą chęcią współdzielenia szczęścia i radości.

Na pomniku męża jest zdjęcie, na którym On się śmieje. Ileż razy siadałam na pomniku i patrzyłam. Raz się śmiał, raz denerwował, raz był smutny a raz spokojny - to samo zdjęcie w różnych sytuacjach wygląda inaczej. Rozmawiałam z wieloma osobami, którzy mają swoich bliskich na cmentarzu. Każdy z nich mówi to samo na temat swoich bliskich - to bardzo dobrze , bo myślałam, że zwariowałam. Znamienne jest to,  ze potrzebuję tej bliskości nie w momentach kiedy jestem zła, smutna czy zmęczona tylko właśnie w dobrych, radosnych chwilach. I chyba to znów jest normalne. Przypomina mi się moment - kiedy jeden z synów odebrał świadectwo z wynikami zdanej (na szczęście) matury. Wracałam z pracy i zatrzymałam się przy cmentarzu. Stojąc w bramie zobaczyłam syna siedzącego przy pomniku ze świadectwem w ręku. Z pękniętym ze wzruszenia sercem wróciłam do samochodu i odjechałam.

I tak za każdym razem, kiedy dzieje się coś ważnego, pięknego - chcę się podzielić. Zdarza mi się napisać list. To pomaga i uwalnia emocje.

W domu stoją zdjęcia i zerkają z różnych stron ściany i mówią i śmieją się, czasem złoszczą się jak licho, czasem są zwyczajnie nadąsane. Żyją razem z nami. Kiedy syn zwariował i zrobił sobie fryzurę, na nie wiem jaki wzór, zapytałam "a Tata co na to?" a syn ze spokojem "Śmiał się" :) Spodziewam się, że była to nadinterpretacja, bo Ojciec nie pochwaliłby tej fryzury chyba :)

Człowiek musi, w końcu chce żyć po swojemu, każde z nas jest odważne i niezależne. Jednak kiedy uda ci się w życiu stworzyć fajną relację z drugim człowiekiem, to chcesz się z nim dzielić wszystkim, nawet po Jego śmierci, nawet po zaakceptowaniu Jego śmierci. Za każdym razem kiedy lecę do lata, myślę - Obyś był. Kiedy kupuję nowe szpilki - myślę - Obyś był. Kiedy modernizuję - kotłownię - myślę - Obyś był. Kiedy zmieniam pracę - myślę - Obyś był.

Bycie samemu to zupełnie co innego niż bycie samotnym. Ja nie czuję się samotna. Czuję Jego bliskość na każdym kroku. Czuje wsparcie i pomoc. Pewnie to moja głowa. A może i nie. Często zdarza mi się wyjść w nocy na taras i zadrzeć głowę wysoko do gwiazd - za każdym razem jakaś jedna świeci dużo jaśniej. A kiedy pływałam w podwodnym świecie rafy koralowej to widziałam tam same maski i każda jedna śmiała się do mnie. Każda mówiła z głębi - Jest dobrze. Jestem z Tobą. Widzę Cię. Trzymam Cię za rękę. Tak jak lubisz....

środa, 25 stycznia 2017

Pomagaj aby pomóc

          Kiedy spotyka Cię ciężka choroba, to nie tylko Ty chorujesz - choruje cały świat dookoła. Nagle zaczynasz to dostrzegać. To dokładnie tak jak z samochodem lub czymś innym co kupujesz. Kiedy zastanawiasz się czy kupić Peugeota 306 to nie wiesz jak on wygląda, a kiedy już go kupiłaś i nim jeździsz - to nagle widzisz na mieście - że i ten jeździ takim, i na tej ulicy stoi, i znajomi znajomych mają. Po prostu, do tej pory Cię to nie dotyczyło więc nie myślałeś o tym, nie widziałeś. Dokładnie tak samo jest z chorobą.

Kiedy pierwszy raz weszłam na onkologię w Kielcach - zamarłam. Toż to cały świat choruje. Kiedy weszłam na onkologię w Warszawie - pomyślałam - rany boskie - w Kielcach to chyba jest sanatorium a nie szpital. Dziesięć pięter zastawionych łóżkami z chorymi, a to przecież tylko jeden ze szpitali. Kiedy weszłam na onkologię w Bydgoszczy - to już się mniej dziwiłam, ale kiedy szukasz miejsca do zaparkowania to widzisz po rejestracjach samochodów, że cały kraj też szukał.
Spędzasz w szpitalu długie dni i godziny. Spotykasz znajomych. Znajomych znajomych. Świat się okazuje być małym i w tym małym świecie, dookoła choroba.

Nigdy nie słyszałam o czymś takim jak rak gardła. Rak krtani owszem, ale nie rak migdała. A tu nagle na jednej sali trzy takie same przypadki. I zaczynasz się uczyć. Temu na brak śliny to pomaga to. A do golenia to najlepsze jest to. A na pękające żyły to taka maść. A nutridrinki to najlepiej tutaj kupić. Wiecie....Goździkowa przypomina - na ból głowy etopiryna :) Ale to doświadczenie jest bezcenne - w tym własnie momencie - kiedy rozmawiasz z ludźmi zaczyna się pomoc, nieoceniona pomoc i wsparcie świata. Nie ma w ogóle tematów - kto gdzie pracuje, ile kto zarabia i gdzie jeździ na wakacje - teraz ważny jesteś ty i tylko ty się liczysz. A ty jesteś chory. Lub twój bliski jest chory. Ludzie na sali onkologicznej często licytują się swoimi dolegliwościami, tocząc rozmowy w stylu ,,ja to mam gorzej, bo już mi dają morfinę pięćdziesiątkę" ,,a mnie to w ogóle nie dają morfiny - pewnie się już nie opłaca" ,,a mnie to podają fentanyl a nie morfinę - bo pewnie morfina już za słaba" I tak sobie każdy kombinuje w swojej głowie i mówi o czym myśli i wie, że to on ma najgorzej. Dawno temu, kiedy zdarzało mi się słuchać takich rozmów na korytarzach przychodni, to się denerwowałam, że to taka egoistyczna gadanina babek. Dziś myślę, inaczej - to jest strach. Strach przed tym co jeszcze nas spotka. Trochę też egoizm (tak to trzeba nazwać) ale absolutnie zrozumiały - bo przecież tu i teraz to ty jesteś chory i to ty chcesz stąd wyjść i wrócić do domu zdrowy, żywy.

Twój instynkt nakazuje ci myśleć o twoim przeżyciu, a nie o tym czy sąsiada z łóżka obok, boli czy nie boli. Jeśli bolało go w nocy - to kłopotem dla ciebie było raczej to, że jego jęk powodował, że ty nie mogłeś spać i dziś nie masz siły na nic. Wiem jak to brzmi - co piszę i  że łatwo byłoby nam wszystkim zakrzyknąć - co ona gada. Na pewno byśmy skupili się na tym człowieku co go bolało. Współczulibyśmy, pomagaliśmy. Ale to nie jest prawda - choćbyś nie wiem jak się zżymał - to będzie to tylko ucieczka przed prawdą. W takich skrajnych sytuacjach - organizm, mózg - walczy o SIEBIE.

I tutaj włącza się rola zdrowego człowieka, opiekującego się. Bardzo trudna, odpowiedzialna rola. Bo o ile chorujący ma święte prawo być egoistą i myśleć o swojej chorobie, o tyle Ty (opiekun, żona, córka, syn, dziecko) nie masz do tego prawa. Ty powinieneś myśleć o chorym. I na tym polega pomoc choremu. Pomagaj choremu a nie sobie - tak się pomaga abym pomóc.

Co to znaczy? Zazwyczaj jest tak, że dobrze znamy osobę, którą się opiekujemy. I to jest najważniejsze z czego możemy czerpać. Trzeba spróbować wejść w jego buty - co on czuje? co lubi? czego potrzebuje? jak by się zachował w danej sytuacji. A jeśli tego nie wiesz - to zapytaj. Tak po prostu - zapytaj. Bo nie masz patentu na mądrość. Bo nie musisz wiedzieć wszystkiego. I to, że tobie na sen pomaga ciepłe mleko, w ogóle nie musi oznaczać, że drugiej osobie również. Ja nie znoszę mleka :)
Jeśli myślisz o potrzebie chorego - pomoc układa i organizuje się sama.

Wsparcie świata. Kiedy chorował mój mąż, ja osobiście czułam ogromne wsparcie świata - zewsząd. Z pracy - w której przełożony powiedział - nie będę cię szukał i sprawdzał gdzie jesteś - wiem, że wiesz co masz robić. Niesamowicie ważne było to dla mnie. Nie jest to zbyt częste, wiem - ale ja miałam to szczęście. W ogóle mieliśmy bardzo dużo szczęścia i dziś myślę sobie, że to nie jest przypadek. Szczęście, dobrych ludzi i sprzyjające okoliczności można przyciągać do siebie pozytywnymi myślami, optymizmem i nie wiem czym jeszcze.

Rodzina - niektórzy ją mają, inni nie mają. Niektórzy mogą liczyć na jej pomoc, niektórzy nie mogą. Nasi synowie - bardzo młodzi mężczyźni, uczący się jak się czuć w takich sytuacjach. Byli naszymi cieniami. Chodzili do szkoły i żyli nie generując, na szczęście, młodzieńczych problemów - ale kiedy tylko była potrzeba, sprawa - natychmiast przeistaczali się w jedną wielką niesioną pomoc, bez wstydu, bez pytań, bez lęku i zastanowienia. Mimo, że dla dzieci była to cięższa sytuacja niż dla mnie. Pamiętam sytuację, kiedy mąż był w szpitalu po operacji zakładania PEG i bardzo cierpiał z bólu - potrzebował ciszy i ukojenia. W tym samym czasie syn chodził po sali jak lew w klatce - tłukąc się od ściany do ściany. Widziałam, że jest zły. Poprosiłam aby pojechał do domu a wieczorem zapytałam co się stało. A On opowiedział, o bezsilności, wręcz wściekłości młodego człowieka, który patrzy przez 18 lat na ojca jak na bohatera, autorytet uczący go życia, wartości i posługiwania się siekierą. Aż tu nagle, ten sam człowiek kurczy się z bólu a on - syn - nie może nic zrobić. Długo rozmawialiśmy. Pamiętam ten wieczór wyraźnie i była to jedna z cennych lekcji - myślę dla nas wszystkich.

Rodzina, która mieszka blisko naprawdę może dużo zdziałać. Mój mąż ma kilkoro rodzeństwa i oczywiście rodziców. Nie będę pisać o bólu rodziców bo to temat na inny post. Ale pomóc można na bardzo wiele sposobów. To za co jestem im dziś wdzięczna, to że mi zaufali. Jak w każdym obszarze życia, ktoś to musi ogarnąć, zarządzić. I oczywiście to ja szukałam wiedzy, kombinowałam, rozmawiałam z lekarzami itd. Ale oni mi w tym pomagali i trzeba powiedzieć - szanowali moje, nasze decyzje. Wiadomo - nie wszyscy mogą być na raz. Nie każdy ma czas zawsze. Nie taka sama rola jest dla każdego. Nie każdy jest tak samo odważny. Ale każdy może. Pamiętam, kiedy jedna z sióstr została z mężem w domu, a ja pojechałam gdzieś. Boże..jak Ona się bała ...najbardziej chyba odpowiedzialności, żeby się przy niej nic nie stało złego. A potem, to Ona umiała zmienić i czyścić tracheotomię, opatrzyć PEGa i wykonać wszystkie trudne i nie do pomyślenia rzeczy. Może i do dziś nie wierzy jak to było możliwe do zrobienia, do wytrzymania, ale tak było - pomagała, trwała i była. Każdy bardzo szanował i wspierał - kiedy mówiłam - dziś nie odwiedzamy (mimo, że niedziela - to nikt nie szemrał tylko się słuchał, a kiedy mówiłam - dziś razem obejrzyjmy mecz - to każdy się stawiał z piwem i orzeszkami i były imprezy przy łóżku - nieocenione wsparcie dla chorego. Życie normalnym życiem. To jest taka pomoc - której nie sposób opisać, pomoc, pomimo wszystko.

Centrum kuchnia-łazienka Długa i ciężka choroba w domu to sterty prania, prasowania, zmywania. Trzeba zachowywać maksymalną higienę - to wszystko trzeba robić, a nie masz na to czasu - więc jeśli ktoś może tak pomóc - to fantastycznie. U mnie tym centrum zarządzała mama. Oddaj to pole komuś - jeśli tylko możesz. On będzie czuł się potrzebny, a ty nie odgrywaj roli bohatera - sam ze wszystkim dam radę. Zostaw siłę bohatera na gorsze czasy.

Nie przeszkadzanie to też pomoc.  Czasem najlepszą pomocą jest ,,nicnierobienie", ale bycie i deklaracja - jeśli będę potrzebny to dzwoń. Każdy chory potrzebuje swojej intymnej przestrzeni na bycie ze sobą. Oczywiście nie mam na myśli pozostawienie go samemu sobie, ale tyle na ile on tego potrzebuje. Różne osoby mają różne potrzeby. Pamiętam sytuację, kiedy ktoś z odwiedzających kucnął obok mojego męża i z miłością się w niego wpatrywał. Naprawdę z ciepłymi uczuciami. A mąż zamknął oczy i schował się w sobie. Krępował się. Więc jeszcze raz - myśl o chorym a nie o sobie. Bądź taktowny. Nie narzucaj się i nie doradzaj za wszelką cenę. Chory może się krepować, może się wstydzić swojej bezsilności - uszanuj to. Tym razem liczy się jego komfort a nie Twój. Na oddziale chemii widziałam wiele osób. Pierwszym, takim widocznym i namacalnym dla otoczenia skutkiem chemioterapii jest utrata włosów. Ileż różnych reakcji chorego można zaobserwować. Jeden, w pierwszym dniu kiedy zauważy wypadanie, idzie i goli się na łyso. Drugi płacze i nic nie robi. Trzeci wciera odżywki starając się opóźnić moment wyłysienia. Czwarty nic sobie z tego nie robi - tak ma być. A potem obserwujesz na korytarzu, jeden dumnie nosi łysą głowę, drugi wstydzi się tego ale nie zasłania, bo go skóra swędzi, trzeci na każdym spotkaniu zdejmuje perukę i pokazuje jak wygląda bez włosów, a kolejny misternie uwija chustki na głowie. I jeśli chcesz pomóc - to nie doradzaj, tylko zapytaj ,,jak się z tym czujesz?" Bo każdy ma prawo przeżyć to lub tamto w chorobie - po swojemu.

Pozwól zachować godność. Kiedy człowiek choruje (na cokolwiek) to słabnie. Potrzebuje pomocy zewsząd. Ale nie zawsze umie o nią poprosić. Każdy z nas może pomóc. Dyskrecja i takt w nienachalnej pomocy pozwalają zachować godność - a to daje nam bardzo dużo siły. I choremu i zdrowemu. Często się mówi, że kiedy mężczyzna ma katar - to toczy walkę o życie - święta prawda. I śmiejmy się z tego ile przepona pozwoli. Dystans do świata jest na wagę złota. Ale kiedy walka toczy się z ,,obcym" - to tak jak na wojnie - do ostatniego bicia serca. I nie ma kompromisu. Ktoś musi zginąć. W całej tej wojnie - dla chorego ważna jest duma i godność. Owszem, wszyscy wiemy, że są procesy fizjologiczne, jedzenie, trawienie, wypróżnianie, pragnienie i inne. Na co dzień o nich nie mówimy. A w chorobie one zaczynają być ważne. Ale to są bardzo intymne chwile. Jeśli przy tych procesach - twoja pomoc jest niezbędna - bądź cieniem. Nie komentuj. Nawet się nie odzywaj ,,o jak pięknie.''  Pozwól zachować godność. Pozwól choremu mieć nad nimi władzę. Jest to bardzo trudne - dla chorego i zdrowego. Ale da się.

Zaakceptuj gorszy dzień. Za chwilę dojdziesz do wniosku, że moją ideą i najlepszym pomysłem na opiekę nad chorym jest cackanie się z nim. Nic z tych rzeczy. W tym czasie jest mało miejsca na użalanie się, a też samo użalanie się nad sobą czy też nad kimś - nie dodaje siły. Choć czasem trzeba pogłaskać, zapłakać. Ale..trzeba jeść, trzeba spać, trzeba iść na zabieg, trzeba się wykąpać, trzeba poćwiczyć, a kiedy nie masz siły to już w południe masz dość. Przypomina mi się, kiedy mój mąż bardzo złościł się, że brakuje mu dnia. Mówił ,,idę do łazienki i myślę <<jak wrócę to poćwiczę>> a potem ..budzę się za trzy godziny zdziwiony". A ty wyczuj, zobacz, zapytaj czy dziś to jest ten dzień, że należy zmobilizować do walki czy też odpuścić i zaakceptować. Czy opuszczenie jednej racji żywieniowej raz na trzy dni przyniesie więcej pożytku czy straty. Czasem kiedy opiekun chce być nadgorliwy, kończy się to źle. Więc - czasem trzeba zaakceptować gorszy dzień.

Pomóż sobie. A Ty jak ten Feniks, każdego dnia od nowa musisz mieć siłę. Przecież ty nie jesteś chory, ty się TYLKO opiekujesz. Chodzisz do pracy. W nocy śpisz jak zając albo nie śpisz w ogóle. Potrzebne są ci pokłady siły psychicznej i fizycznej. Nie zwariuj. Nie próbuj sobie wmówić, że tylko ty i nikt inny. Zadbaj o to aby siły rozłożyć. To nie jest sprint na setkę, to jest maraton i nie zejdziesz z niego w połowie. Dlatego, kiedy masz chwilkę, kiedy twój chory śpi, rzuć gotowanie czy odkurzanie i idź na spacer, lub pobiegać. Bieganie jest cudowne. Zakładasz słuchawki na uszy, biegniesz i słuchasz muzyki. Łzy zalewają ci oczy a ty myślisz że to pot. Męczysz się i jednocześnie zdobywasz siłę. Tętno ci skacze. Mięśnie się męczą. Wracam do domu. Mąż pyta ,,płakałaś?". odpowiadasz ,,Nie. No co ty? Dlaczego miałabym płakać? To zmęczenie po bieganiu" ......

..........i wierzycie w to obydwoje, mimo że rozum mówi, że to nieprawda. Wiara w powodzenie. Optymizm. Pozytywne myślenie. To są źródła Waszej największej pomocy. I one są w Tobie. Znajdź je i czerp. 

Do dziś zachowuję historię choroby męża. Zdarza mi się raz na kwartał, przeglądać ją. Dziś widzę, jak dużo zdań w tej historii mówiło ,,że nie da rady". Wtedy, nie pozwoliłam sobie i nikomu widzieć tego. Wiara do ostatniego momentu, pozwoliła mi zachować siłę. Ale jest coś dużo ważniejszego. Mąż czytał w moich oczach jak w książce. Gdybym nie wierzyła......

poniedziałek, 16 stycznia 2017

puste miejsce przy stole

Czy człowiek ma jakiś wpływ na moment swojej śmierci? Zaczynam myśleć, że jakiś ma. Nie wiem jak to działa, ale chyba czasem żyje się samą wolą życia. Tyle razy się słyszy kiedy ludzie opowiadają - "mama czekała na syna i kiedy on przyjechał, zmarła", czy - "powiedział, że musi dożyć do ślubu córki i tydzień po weselu zmarł".

Do mojego domu śmierć przyszła w niedzielny, wczesny wieczór. Nie wiem jak to się stało, ale zarówno ja, jak i synowie, byliśmy w domu. To najważniejsze, najlepsze co mogło nam się przydarzyć, a czego nie mogliśmy zaplanować i nie mogliśmy się umówić. Byliśmy wszyscy. Byliśmy razem. To nieoceniona, niemożliwa do ubrania w słowa wartość, być przy kimś kogo kochasz w momencie jego przejścia na drugą stronę. Wiem, jak to może brzmieć, niektórzy mogą się bać, niektórzy mogą nie móc być z przeróżnych powodów, ale ja dziś jestem wdzięczna, że było mi to dane. I jeśli człowiek żyje siłą woli ( a wierzę, że tak jest) to moja wdzięczność jest tym większa, że mąż pozwolił mi w tym momencie być z Nim. Oczywiście wypowiadam się tylko za siebie, bo tylko do tego mam prawo. To trwało kilka minut. I każde z nas znalazło sobie w tych chwilach miejsce dla siebie, rolę dla siebie, przestrzeń dla siebie. Być może to zbyt szczere albo jakieś inne ,,zbyt" ale po długim cierpieniu, po długim fizycznym bólu w chorobie, kiedy trzymasz ciepłą rękę i bardzo wyraźnie usłyszysz ostanie uderzenie serca.....ostatni oddech......nagle robi się cisza, w tobie i wokół ciebie. I czujesz spokój w sobie i wokół siebie. I zastygasz, ty i wszystko dookoła. Nie bój się. Ja się już nie boję.........

zastygłam po raz kolejny. Pisząc te słowa, zrobiła mi się przerwa na dziesięć minut, siedziałam przed monitorem i siedziałam. Jeśli to czytasz, to znaczy, że też siedzisz. Jeśli masz ochotę, włącz link, który widnieje poniżej i posłuchaj. Ja tak właśnie zrobiłam, całkowicie intuicyjnie. Dlaczego właśnie to? Nie wiem. Włączyło się.
I nie ma łatwo - trzeba wrócić do chaosu po tej stronie życia. Samo się nie zrobi. On odszedł w spokój, a ja z synami byliśmy uczestnikami tego misterium tylko przez króciutki moment. Dramat dla zostających zaczyna się teraz. Myślę sobie, że organizacja pogrzebu pomaga człowiekowi przeżyć pierwsze trzy dni. Jest tyle tematów do załatwienia. Tyle różnych procedur do wykonania, że głowa musi biec dalej za ciałem i odhaczać punkt po punkcie aby zdążyć na czas. Więc do pogrzebu było nadspodziewanie nietragicznie. Po pogrzebie jeszcze spotkanie, z często wiele lat nie widzianą rodziną, jeszcze jest jakaś adrenalina, która trzyma Cię na nogach. 

I wreszcie wracasz do domu

nie wiadomo po co

ale gdzieś trzeba wrócić

siadasz na łóżku 

patrzysz szeroko otwartymi oczami

nic nie ma

nie ma nic

nic, pustka, nie ma nic!  twoje serce bije, twoje płuca oddychają, a więc żyjesz. 

Nic nie musisz robić - a chciałbyś. Nic nie widzisz - a chciałbyś. Możesz się wyspać - a nie możesz usnąć. Możesz nie gotować - a chciałbyś. Chciałbyś nie myśleć - a nie umiesz przestać. Nie chcesz się trząść - samo się trzęsie. Chcesz się ogrzać - a nie rozgrzewasz się. Chcesz się obudzić z tego koszmarnego snu - a to nie sen. 

I krok po kroczku wchodzisz w żałobę. Każdy przeżywa ją po swojemu. I tak powinno być. To co najważniejsze to, że trzeba sobie dać czas na przeżycie żałoby. Ja nie zamierzałam sobie dać tego czasu - błąd, za błędy się płaci. 

Postanowiłam, że ja jestem silna. Mąż przestał cierpieć. Było mi z Nim cudownie przez 21 lat bez czterech dni (bo umarł cztery dni przed dwudziestą pierwszą rocznicą ślubu) i nie będę buczeć, będę silna dla dzieci i dla siebie. Przerwałam urlop - wróciłam do pracy aby się zająć czymkolwiek. Żyłam, nazwijmy to normalnie. Spotykałam się ze znajomymi. Nie chodziłam na czarno ubrana, gdyż uznałam, że nie ma powodu abym sobie ubraniem przypominała, że jest mi źle i narzucała sobie ten smutek. Nie bałam się również osądów ludzkich. Nikomu nie robiłam krzywdy i tyle. Owszem, nie ubierałam się na żółto czy pomarańczowo ale to wynikało raczej z mojego nastroju - po prostu nie miałam najmniejszej ochoty na takie kolory, gdyż one krzyczały a ja potrzebowałam ukojenia. 

Jakieś trzy tygodnie po śmierci męża pojechaliśmy z kilkoma osobami na mecz Polska - Brazylia w siatkówkę, do Łodzi. Akurat wtedy odbywały się mistrzostwa świata w siatkę u nas - te mistrzostwa kiedy Polacy zostali Mistrzami Świata.  Była możliwość kupienia biletów na mecz z Brazylią więc pojechaliśmy. Moim zdaniem ten mecz był najlepszym na całych tych mistrzostwach. Nawet późniejszy mecz finałowy (również z Brazylią :) nie był tak emocjonujący, bo wygraliśmy go 3:1. Ten, na który my pojechaliśmy do Łodzi przegrywaliśmy 1:2 a wygraliśmy po tiebreaku 3:2. Cieszę się, że pojechaliśmy. To była świetna zabawa. Zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś kto patrzył na to z boku mógł szybko ocenić, że ........Piszę o tym dlatego, że przez pierwsze trzy, cztery miesiące ja sama myślałam ,,nie taka straszna ta żałoba". 

Potem całkiem niedługo był listopad, a po co jest listopad, to ja już pisałam we wcześniejszych postach. I pierwszy raz w życiu nie chciałam lecieć do lata, bo nie umiałam się nim cieszyć bez Niego. I chyba wtedy coś się zmieniło. Wtedy zaczęło docierać do mnie, że to co się stało jest ostateczne, nieodwracalne. 
Zaczynałam rozumieć.  Na początku, kiedy zdecydowałam, że jestem silna, to oczywiście nie była żadna moja decyzja tylko ucieczka, szok, niedowierzanie, bunt, wypieranie. Uciekałam, uciekałam, uciekałam. Im szybciej uciekałam (udawałam  normalne życie) tym szybciej mnie goniło. 

I ...dogoniło. Przewróciło. Przygniotło. I kazało leżeć. Nie dawało wstać. I kazało płakać. Ale nie krzyczeć. Tak płakało niemo. Łzy kapały i kapały, aż w końcu krople przechodziły w cichy strumyk. 

I już nie wierzę w żadną oczyszczającą moc płaczu. Dwa lata tych łez nie oczyściło mnie. A one były ze mną w każdym momencie. Ale widocznie tak musi być. Trzeba to przetrwać. Nie uciekniesz od tego. Jednak łzy to tylko fizyczny objaw czegoś. Ale czego? U mnie - ta emocja, która mnie przewracała to był smutek. On towarzyszył mi kiedy jadłam, kiedy pracowałam, kiedy prowadziłam samochód, kiedy czytałam książkę i kiedy się śmiałam. Nie umiałam go odegnać. Zwyczajnie nie umiałam się ucieszyć z niczego. Taki był kolejny etap żałoby. Całkowicie destrukcyjny. I trwał bardzo długo. Myślę, że około półtora roku. Rano wstajesz pijesz kawę, idziesz do pracy i jest dobrze, a potem jedno słowo, jeden uśmiech, jedno wspomnienie, jakiś widok, zdjęcie, film, gest, ton głosu, żart, pomieszczenie, cokolwiek.........wszystko Ci się kojarzy z Twoim nieszczęściem, bólem i tęsknotą. Wszystko co robisz - robisz z myślą, jak On by to ocenił, co by powiedział. Robisz carpaccio i płaczesz, bo On tak je lubił. Ubranie które kupujesz, oglądasz tymi drugimi oczami i czekasz na akceptację. Nie wiem jak to ująć w słowa ale...nie da się żyć. 

Miałam wszystkiego dosyć. Byłam tym zmęczona. Czułam się spętana tym bólem i tęsknotą. Czułam, że tkwię od długiego czasu w bolesnym punkcie, a chciałam iść już dalej. Zaczęłam szukać rozwiązań. Rozum oraz literatura podpowiadały mi, że muszę sobie pomóc, ponieważ bardzo łatwo jest się zapaść w żałobę i z niej nie wyjść. Można na różne sposoby. Można pić (a mogę). Można wpaść w depresję. Wszystko można. Ja chciałam tylko jednego - poczuć na nowo spokój, który ze mnie uszedł .

Jedynym, rozsądnym rozwiązaniem jest Akceptacja tego co się stało. Nie ma sensu o nią zabiegać w miesiąc po stracie. Ale walczyć trzeba. Ja przez prawie dwa lata nie zdjęłam obrączki. Ktoś kiedyś - pozwolił sobie zadać mi pytanie, które mnie bardzo zdenerwowało ,,dlaczego ty nosisz obrączkę? przecież twoje małżeństwo się skończyło" - cudem nie warknęłam a odpowiedziałam spokojnie ,,właśnie się nie skończyło". To było normalne pytanie a ja poczułam, że ktoś nakazuje mi skończyć moje małżeństwo (dwa lata po śmierci). Ale tak naprawdę - trzeba to zrobić. Dopóki się tego nie zakończy nie da się zaakceptować. Tylko każdy powinien zrobić to w odpowiednim dla siebie momencie - nie narzucanym przez nikogo.  Sam wiesz najlepiej co chcesz i co jest dla Ciebie najlepsze. Zaakceptowanie straty to takie ostateczne pożegnanie się i zaadoptowanie do nowego życia. Brzytwa, której trzeba się chwycić, jeśli nie chcesz utonąć.

Nie chodzi o to żeby zapomnieć, chodzi o to żeby nie bolało. 

zaczęłam myśleć i kombinować jak sobie pomóc, żeby nie zwariować. Okazało się, że nowe rzeczy, które się nie kojarzą z przeszłością i nie są z nią emocjonalnie związanie - pomagały mi. To przychodziło bardzo powoli. Ale dowiedziałam się znów czegoś o sobie. Nasze ciało, nasz mózg bardzo zapamiętuje. I nawet zapach perfum, który dla mnie jest czymś bardzo wyjątkowym i bardzo osobistym - może boleć. Więc pozwoliłam sobie albo nawet nakazałam nowy zapach, nie wyrzucając starych. I tak było ze wszystkim. Maleńkimi kroczkami wprowadzałam nowe, nie niszcząc starego. Nowe ubrania, potrawy, smaki, zapachy, farba na ścianie, lakier do paznokci, aktywności sportowe, książki, muzyka. Mieszałam nowe ze starym, wprowadzając zmianę, a pragnąc pogodzenia się i zaakceptowania.  Zaczynałam czuć się inaczej. Lepiej. Od nowa uczyłam się cieszyć. Dziś umiem powąchać Jego perfumy bez szlochu a ze spokojem.  Znów robię carpaccio. I wreszcie w listopadzie poczułam, że mogę już lecieć do lata. Świadomie wybrałam Bali - aby tam urodzić się na nowo, aby zakończyć etap i rozpocząć etap. I udało się. Napisałam o tym w pierwszym poście. 

Ps. W poście zatytułowanym ,,prawdziwe uczucia na święta" na zdjęciu ,,miłość" widać kwiaty na plaży przy oceanie. Zaniosłam je tam, prawdziwie żegnając się.