środa, 7 grudnia 2016

O miłości chwilę

Zawsze mnie za rękę trzymaj, kiedy ciemny wiatr porywa spokój, siejąc smutek i zwątpienie......

Był moją miłością od zawsze. Znaliśmy się od zawsze. Razem chodziliśmy już do przedszkola. Śmiał się, że kredek nie chciałam mu dawać, a kiedy leżeliśmy na rozkładanych łóżkach w porze ,,po kisielku", ja zamiast spać, wiecznie gadałam. Byliśmy całe życie bliskimi kolegami. Razem do szkoły, razem na imprezę i nic poza tym. Aż tyle czy tylko tyle? Zdecydowanie aż tyle. Zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Mieliśmy podobne poczucie humoru, śmieszyły nas te same rzeczy. Jednak różnica między nami była ogromna. Ja zawsze byłam - hop do przodu a On - spokojnie i mocno, na dwóch nogach stojący na ziemi. Kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat, ni stąd ni zowąd - wybuchła miłość - jak byśmy zobaczyli się pierwszy raz w życiu. Byłam, czy też byliśmy, tym zaskoczeni. Wzięliśmy się za ręce i tak zostaliśmy już na zawsze. Idąc wspólnie przez życie, trzymaliśmy się za ręce. W ostatniej wspólnej minucie, kiedy odchodził, też trzymaliśmy się za ręce. To takie bezpieczne, kiedy w życiu jesteś pewien, że ktoś trzyma cię za rękę.

Nasze wspólne życie było piękne, radosne i szczęśliwe. Byliśmy dla siebie atrakcyjni, wciąż zakochani przez kolejne i kolejne lata. Zazdrościłam nam tej miłości. A On mówił ,,Dorka, Ty nie kracz, bo wykraczesz". Pracowaliśmy oboje - najpierw razem, potem osobno. Wychowaliśmy dwóch synów na najlepszych na świecie ludzi - rosłych mężczyzn umiejących odróżnić dobro od zła, znających wartość siebie i życia. Wszystko robiliśmy razem. Oglądaliśmy wspólnie mecze. Jeździliśmy w Bieszczady, potem zawsze jesienią lecieliśmy ....do lata, czyli na jakąś ciepłą wyspę. Ja miałam pełno szalonych pomysłów i gnało mnie wiecznie do przodu, a On mówił ,,Ty mi wszystko każesz zrobić teraz. Ja to wszystko zrobię i co będę robił potem?". A potem mówił ,,Żebym ja wiedział, że nie będzie potem...."
Był moim balansem. Kiedy brakowało mi już biegów, i szukałam gdzie jest siódmy do wrzucenia, On zaciągał mi ręczny dla bezpieczeństwa. Złościłam się wtedy i nadymałam, a On kupował czerwoną różę i wszystko robiło się spokojne jak ocean.

Którejś jesieni, kiedy nasze życie było w absolutnie radosnym południu, znów polecieliśmy ..do lata...Już na drugi dzień ..mój kochany mąż powiedział...,,chyba mnie zawiało w samolocie i mam anginę. Urósł mi migdał ...ale nie boli". I tak się zaczęła nasza walka o dalszą wspólną miłość. Wróciliśmy do domu i po krótkiej diagnozie, pobraniu wycinka, okazało się, że trzymając się za ręce będziemy się zmagać z rakiem migdała, czy też rakiem gardła. Płaskonabłonkowy. Stadium niezaawansowane T2N1M0.

Wielokrotnie myślałam, że łączące nas tak silne uczucie, powoduje, że jest nam łatwiej. Że dzielimy ból, strach i niepewność na pół oraz mnożymy siłę przez dwa. Byliśmy silni jak nigdy.
Potem ...kiedy odszedł...moje myślenie zmieniło się...gdybyśmy nie kochali się tak mocno...może mniej bym cierpiała. Nie wiem. Wiem na pewno, że nie chciałam bez Niego żyć. Uciekałam, buntowałam się, wariowałam, kłóciłam się....nic to nie dało. Samochody jeździły. Ludzie pracowali. Rodzili się i umierali. Nic się nie zmieniło.

Dziś, po dwóch latach i trzech miesiącach od końca życia, jest Życie po Życiu. Znów wzeszło słońce. A wraz ze słońcem, poczucie radości że był, a nie żalu, że odszedł.

ps. Dalej latam do lata na jesień. Bo listopad jest po to właśnie w kalendarzu. Mój mąż powiedziałby ,,teraz to już przesadziłaś" a ja wsiadłam w samolot i poleciałam na drugą półkulę aby ...być bliżej wschodu słońca na wulkanie Batur  :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz