Pobzykamy pana radioterapią i będziesz pan żył..........
jak to pięknie brzmi, jak obiecująco i jak łatwo. Tak szybko zaczęło się leczenie, że tylko dodawało sił i ochoty do życia. Zaczynamy pod koniec lutego. Nie trzeba leżeć na oddziale, można przyjeżdżać samochodem - wziąć dawkę radio i jechać do domu. Czyli jak dobrze idzie cały schemat jednego dnia, to półtorej godziny. Cudownie. No ....dopóki tak da radę, dopóki się odczyn nie zacznie, dopóki pacjent się dobrze czuje.
Zlecenie było dla nas całkowicie niezrozumiałe - 7000cGy - 33 frakcje. Lekarz powiedział - najsilniejsza radioterapia jaką mogę zlecić - do tego dołożymy chemioterapię aby wspomagała leczenie ,,radio" - tak aby mieć pewność, że będzie po temacie. No i pięknie - dalej nic nam to nie mówiło - ale brzmiało radykalnie i dobrze.
Najpierw zrobiono maskę - to polega na tym, że robią jakby odlew części ciała, która ma być naświetlana, z takiej siatki - po to aby następnie przed każdym naświetlaniem zakładać tę maskę tak aby naświetlanie zawsze było w ten sam czy te same punkty, czyli aby było celowane. Potem zaczęło się samo naświetlanie. Po pierwszym naświetlaniu mąż wrócił do domu jakby nienaruszony. Mooooże lekko zaczerwiona była szyja. Opowiadał, że leżał na stole w masce, a nad nim przesuwały się i brzęczały maszyny. Najtrudniejsze - to uleżeć bez ruchu. To tyle. Po drugim naświetlaniu - chyba czerwień na szyi wyraźniejsza. Po trzecim i czwartym jeszcze nie było kłopotów, które miały zacząć się niebawem. Naświetlania odbywają się od poniedziałku do piątku - w soboty i niedziele - organizm odpoczywa. Więc kiedy mąż odpoczął przez weekend - znów nabrał sił, ale kolejne poniedziałkowe naświetlanie było jakby przełomem kiedy zaczął czuć się źle. Skończyło się dojeżdżanie i traktowanie radioterapii jako półtoragodzinnego wyjazdu z domu. Na kolejne długie 6 tygodni mąż musiał iść do szpitala. Nudności, gorączka to takie ogólne dość ale osłabiające człowieka objawy. Oczywiście do tego co poniedziałek wlew chemii - ale jakoś ta chemia wydała się z radioterapią ...taka łatwa.
Zaczął pokazywać się odczyn po radioterapii - okazało, się szybko, że te 7000 cGy to przeogromna dawka fal radio, które szybciutko zaczęły robić swoje. Włosy z tyłu głowy na pasku do wysokości gdzie było naświetlane - wypaliły się. Ślina w buzi całkiem wyschła - kupowaliśmy Mucinox (https://www.doz.pl/tagi/t3486-sztuczna_slina) to sztuczna ślina, która pomagała przy jedzeniu. Człowiek w ogóle nie zdaje sobie sprawy do czego mu coś jest potrzebne, dopóki tego nie straci. Czy ktoś z nas zadaje sobie pytanie jak jest żyć bez śliny? Otóż bardzo trudno - a jedzenie staje się wręcz niemożliwe - ponieważ cała zawartość jedzenia jest sucha i klei się do ust, języka, podniebienia, przełyku. Do każdego posiłku trzeba było przygotowywać litry ciepłej wody aby każdy maleńki kęs popijać, to z kolei powodowało, że człowiek szybko był syty - bo żołądek napełniał się wodą. A trzeba wiedzieć, że walka o wagę czy też raczej o jej nie tracenie - jest baaardzo ważna, więc godziny posiłków zamieniały się powoli w najważniejsze terminy. Tyle tylko że, mały talerzyk strawy je się godzinę, godzinę trzydzieści, więc właściwie to trzeba jeść powoli cały czas. Tutaj muszę i chcę polecić Nutridrinki ( http://www.nutridrink.pl) One często są zbawieniem, dla chorujących. Pacjenci bardzo często ich nie lubią. Są baardzo słodkie - zawierają tzw. bomby proteinowe, a 125 ml tego napoju zawiera 300 kcal. Prawie każdy pacjent mówi (ja z resztą też ich próbowałam aby doświadczyć) że są mdłe i nie chcą ich pić. Ale są zbawienne - 4 takie buteleczki dziennie to 1200 kcal - przy, często, bardzo szybko spadającej wadze w trakcie choroby 1200 kcal między posiłkami może naprawdę dużo zdziałać.
Skóra na szyi - w trakcie radioterapii - nie wolno moczyć naświetlanego miejsca - u mężczyzn w grę wchodzi zarost (na szczęście mocno osłabiony po naświetlaniu tak jak włosy). Można golić to miejsce tylko na sucho, czyli elektryczną maszynką. Z mężem na sali leżał ,,Dziadek" - wszyscy tak na niego mówili - nie wiem jak miał na imię - miał 65 lat i chorował na tę samą chorobę co mąż. Dziadek był...śmieszny. Zawsze o lekarzach mówił ,,a co one tam wiedzą..." i tę teorię przekładał między innymi na golenie. Każdego dnia rano - Dziadek golił się metoda tradycyjną ,,pędzelek, mydło, woda, żyletka". Efekt był taki, że po tygodniu skóra schodziła z dziadka szyi całymi, dużymi płatami, a spod spodu sączyło się coś mokrego. Dziadek nie za wiele sobie z tego robił - codzienne golenie musiało się odbyć :) Po kolejnych dniach naświetlań dochodziły kolejne zewnętrzne objawy - owrzodzenia w jamie ustnej i pełno, pełno innych. Kolejnym ważnym i utrudniającym życie był szczękościsk - bywały dni, że między zęby można było jedynie słomkę wcisnąć. Wszystkie te objawy zewnętrzne były niczym w porównaniu z tym co działo się w środku w gardle. Najogólniej mówiąc - zarówno mąż jak i Dziadek porównywali to do jednego - jakby ktoś przeciągał, raz za razem, drutem kolczastym wewnątrz gardła. Jedzenie wyglądało tak, że mąż robił maleńką kuleczkę z wędzonej, mielonej ryby - moczył ją w oliwie aby była śliska i wkładał do buzi aby sama siłą fizyki poleciała do żołądka. I trwał, trwał kolejne dni i tygodnie. Po trzech - już po trzech tygodniach naświetlań kiedy jak co dzień przyszłam do szpitala - podskoczył - szczęśliwy na łóżku i powiedział na tyle głośno na ile miał siłę - a miał jej dzisiaj więcej niż kiedykolwiek - zmniejsza się, guz się zmniejsza. Popłakałam się z radości a na wizycie kolejnego dnia - lekarz prowadzący wyraził niedowierzanie, że niemożliwe aby tak szybko, a kiedy zbadał męża - potwierdził - zmniejsza się!! Ma Pan bardzo silne skutki uboczne ale i te oczekiwane przyszły szybciej niż sądziliśmy. I ten dzień spowodował, że ani krew na dziąsłach, ani szczękościsk, ani brak śliny, ani brak smaku nie był już mężowi straszny. Wszystko szło w dobrym kierunku. Wytrzymał całe 33 frakcje, nie trzeba było opuścić żadnej, parametry badań pokazywały, że organizm jest bardzo silny i nie zamierza odpuszczać i po bardzo długich prawie siedmiu tygodniach zakończyła się radioterapia połączona z chemioterapią i mogliśmy wrócić do domu - do bezpiecznego miejsca. DOM po chorobie męża to dla mnie całkiem inna definicją - niż przed chorobą. O jej.... jak on cieszył się swoim domem - ale tylko oczami, bo ciało nie miało siły. I bardzo szybko okazało się, że radość była przedwczesna - po dwóch dobach musieliśmy wrócić do szpitala na kolejne dwa tygodnie - odczyn i choroba popromienna były tak silne, ze w warunkach domowych nie dało się tego przeczekać. Należało podłączyć żywienie w kroplówkach i dodatkowo kontrolować funkcje życiowe. Nie mieliśmy pojęcia, jakie to trudne. Ale powolutku, z każdym dniem było odrobinkę lepiej, aż po dwóch tygodniach - już naprawdę dom na męża czekał. O chemii - nie pisze - bo nie ma o czym :) Zawsze myślałam, że to chemia jest czymś trudniejszym a nasze doświadczenie, męża doświadczenie pokazało, że nie.
Badań oczywiście nie było żadnych, na efekty radioterapii należało jeszcze czekać. TK czy też MR dopiero za półtora miesiąca, ale to czekanie - już tak bardzo nie bolało, bo guza w buzi nie było, bo stan męża się poprawiał, mimo, że różne kłopoty pozostały jak brak smaku czy śliny............
Życie na radioterapii....to taka dziwna społeczność. Na tym oddziale leży się tygodniami. Leżą mężczyźni i kobiety. Starzy i młodzi. Przychodzą osoby bliskie. Nawiązują się relacje, ludzie się poznają, pomagają sobie, rozmawiają. Niektórzy....umierają. Niektórzy - zdrowieją. Toczy się życie. Każdy przypadek, każda historia inna. A i tak myślisz o sobie. Pamiętam .....leżał z mężem na sali człowiek - młody (około 50 lat) - bardzo fajny. Chory na raka żołądka. Wycięli mu cały żołądek, teraz był naświetlany. I mój mąż kiedyś powiedział do mnie. ,,Zobacz ja się tak strasznie morduję ale wytrzymam tę radioterapię i będę żył a ...On? on nie ma szans". Minęły cztery lata od tego czasu....On żyje i ma się świetnie, mam z Nim kontakt do dziś, nikt nie powiedziałby, że On tak bardzo ciężko chorował ...
W medycynie, jak w kinie..........
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz